Rzadko zdarza się, by piłkarz po zakończeniu kariery został prezesem klubu. Tym bardziej, jeśli jest obcokrajowcem i na stołku szefa zasiada ledwie rok po zawieszeniu butów na kołku. Dlaczego Veljko Nikitović zdecydował się na tę posadę? Czy Górnik wróci na stadion Górnika? Czy Górnik Łęczna poradzi sobie z zadłużeniem? No i najważniejsze – czy w świetle transferu Neymara do PSG klub puści Grzegorza Bonina do Barcelony? O tym wszystkim w rozmowie ze świeżo upieczonym prezesem Górnika.
Kończąc karierę absolutnie nie planowałem, by w przyszłości zostać prezesem klubu. Szkoląc się i pracując jako piłkarz nie planuje się czegoś takiego. Oczywiście, jakieś myślenie do przodu trzeba mieć, to jasne, ale nawet nie wiedziałbym, jak do takiej roli tak naprawdę się przygotować. Nie myślałem nigdy o studiach z zarządzania, które by mi w tym pomogły. Początkowo celowałem w pracę trenera. Zapisałem się w Serbii na kurs. Myślałem, że to wszystko pójdzie szybko i łatwo, ale w Serbii tak jak w Polsce – trzeba być przede wszystkim obecnym na zajęciach. Od razu po skończeniu kariery zacząłem pracę w Górniku, zostałem rzucony w ten wir, tutaj też mam rodzinę – nie było czasu, by na te kursy jeździć. W Polsce może byłoby łatwiej, ale wówczas kurs się akurat kończył, trzeba byłoby czekać, w Serbii się właśnie zaczynał. Chociaż z dzisiejszej perspektywy nie wiem, czy w ogóle chciałbym być trenerem. Za nerwowy jestem. Może rajcowałaby mnie tylko praca z dzieciakami?
Trener jest w najgorszej sytuacji – chciałoby się wybiec z ławki coś zmienić, ale nie można.
Rola trenera kończy się w momencie ostatniego treningu przed meczem. Zrobiłeś swoją robotę przez tydzień, a później zawodnicy muszą sprzedać to na meczu. Próbujesz z boku poprawić jakieś niuanse, ale piłka nożna jest tak szybkim sportem, że nie ma czasu, by coś szybko naprawić. Ja chciałbym być w swojej pracy perfekcjonistą i wiem, że byłoby to bardzo trudne.
Przez jakiś czas prezes pełnił jednak funkcję asystenta trenera Rybarskiego.
To było tak przez nas nazwane, ale de facto nie byłem pierwszym asystentem trenera Rybarskiego, byli nimi trener Mrózek, trener Gieroba od przygotowania czy trener Onyszko. Ja nie zostałem dokooptowany do sztabu jako trener – nie mam nawet do tego uprawnień – ale jako człowiek, który opiekował się nowymi zawodnikami. Menedżerowie dzwonili do mnie i proponowali zawodników, później siadałem, oceniałem ich i składałem raport trenerowi. O wszystkim ostatecznie decydował trener. Byłem kimś pomiędzy dyrektorem sportowym a członkiem sztabu szkoleniowego. Nie mówiłem zawodnikom, jak się mają ustawić, nie byłem wtedy gotowy na to. Bardzo ciężko zresztą wchodzić w buty trenera po skończeniu gry, gdy masz w szatni samych kolegów. Jeśli siedzisz z kimś w autobusie i pijesz piwko po utrzymaniu w lidze, ciężko za miesiąc wczuć się w rolę i wydawać polecenia.
Podobne dylematy będą w gabinecie – przyjdzie kolega i trzeba będzie mu powiedzieć coś, czego nie będzie chciał usłyszeć.
Jeśli chodzi o funkcję prezesa klubu musimy jasno postawić sprawę – prezes ma decydujący głos w klubie i nie ma miękkiego serca. Nie mówię, że trzeba rządzić jakąś bardzo twardą ręką, ale nawet wczoraj przekazałem pracownikom, że skrupułów nie będzie. Na pierwszym miejscu jest Górnik Łęczna, na drugim miejscu wszyscy inni – prezes, dyrektor, sztab, zawodnicy. Jesteśmy kolegami, ale tylko dopóki nie wejdziemy do tego gabinetu. Chcę żyć tym klubem, żyć z tymi ludźmi, żebyśmy mieli rodzinny kontakt. Gdy zostałem członkiem zarządu, czyli wiceprezesem, wszyscy w klubie zaczęli mówić „prezesie”. Jeszcze się z tym nie oswoiłem, a już jestem szczebel wyżej. Niedawno ściągałem tutaj sztuczną murawę, by zainstalować ją za bramką. Nie jestem typem człowieka, który siądzie na krześle i powie: ty zrób to, ty to, a ja jestem panem prezesem.
W którym momencie po raz pierwszy pojawiła się myśl, by spróbować swoich sił w gabinecie?
Tak naprawdę nie ma idealnego momentu, by zostać prezesem klubu. Prezesem, dyrektorem czy trenerem zostaje się w momencie jakiejś diametralnej zmiany: spadku, awansu albo czyjegoś odejścia. Czasami ktoś odchodzi jak trener Probierz, a czasami coś się wypala i potrzeba zmian. Takie mamy realia – nie jesteśmy Barceloną, z której prezesi mogą odchodzić w glorii i chwale. Gdyby Górnik Łęczna dalej był w Ekstraklasie nawet na ostatnim bezpiecznym miejscu i wszystko dalej by normalnie funkcjonowało – pewnie nie zostałbym prezesem. Dziękuję Radzie Nadzorczej za zaufanie, bo powierzyli mi prowadzenie klubu, który ostatnie trzy sezony spędził w Ekstraklasie. Bardzo szybko się to wszystko potoczyło. Być może ktoś zauważył, że wykonuję solidną, sumienną pracę. Zwykle jestem w klubie od rana do nocy. Żona i dzieciaki mają z tym bardzo duży problem. Najpierw zostałem dokoptowany do prezesa Kapelko jako członek zarządu i przez to droga do tego gabinetu mocno się skróciła.
Ludzie mogą być po ostatnich tygodniach w klubie lekko zdezorientowani. Trener Smuda miał walczyć o spadek, udało się, a tu po sukcesie przyszło takie tąpnięcie. Piłkarze uciekają, pojawiają się artykuły o zadłużeniu, trener też ucieka po medialnej przepychance.
Uważam, że ta przepychanka była nikomu niepotrzebna. Gdy coś się dzieje w domu, musi zostać w domu. Źle to świadczy o ludziach – mówię ogólnie – że chcą wywlekać brudy na zewnątrz. Klub powinien być hermetyczny, wszyscy wiemy, że prasa bardzo szybko wszystko łapie i z tego można zrobić różne historie. Nam jako klubowi to, co się stało, bardzo zaszkodziło wizerunkowo. Po drugie – przebudowę drużyny trzeba byłoby zrobić oczywiście tak czy siak. Ludzie czytają jednak takie rzeczy i rosną w ich głowie obawy – w ogóle się tego nie dziwię. Górnik grając w Ekstraklasie swój budżet opierał na tym, co dostawał od Ekstraklasy i sponsora strategicznego. To były nasze dwie nogi, a w pierwszej lidze zostaliśmy jak piłkarz z zerwanym krzyżowym, dlatego teraz przed nami czas rehabilitacji.
Z drugiej strony trochę rozumiem Smudę, że zaczął otwarcie uderzać w klub – nagle został bez drużyny, wszyscy piłkarze uciekli, wyobrażał to sobie zupełnie inaczej. Na ile ta sytuacja was zaskoczyła?
Ale sytuacją z zespołem nikt nie był zaskoczony, bardziej z trenerem, jednak to już inna historia. Wszystkim zawodnikom oprócz Bartosza Śpiączki, który został sprzedany do Bruk-Betu za godziwe pieniądze, wygasały kontrakty lub byli wypożyczeni jak Gerson, Drewniak czy Dźwigała. Wstępnie z większością zawodników byliśmy umówieni na przedłużenie kontraktu w przypadku, gdy zostaniemy w Ekstraklasie. Stało się to co się stało – nasze możliwości finansowe diametralnie spadły w dół. Spadając z Ekstraklasie poprzednie ustalenia nie były realne. Zawodnicy kończąc kontrakty mają prawo odchodzić, po prostu nie byliśmy w stanie ich zatrzymać finansowo. Niektórzy jak Javi Hernandez czy Matei nawet nie podejmowali z nami rozmów, bo wiedzieli, że pieniądze będą dużo mniejsze. Chwała chłopakom, którzy zgodzili się zostać i podpisać kontrakty na dużo mniejszych warunkach niż mieliśmy w Ekstraklasie. A trener Smuda? Miał swoje wymagania i poniżej pewnych rzeczy nie chciał schodzić, my nie byliśmy w stanie mu ich zagwarantować.
Normalne, strony się rozchodzą.
Szkoda tylko, że to się stało w taki sposób. Uważam, że trochę to klubowi zaszkodziło. Tym bardziej, że bardzo dobrze mi się z trenerem Smudą pracowało. Myślałem, że przyjeżdża starszy pan, który będzie niedostępny, a bardzo szybko się ze wszystkimi zżył.
„Przegląd Sportowy” pisze, że zadłużenie Górnika może wynosić aż siedem milionów.
Nie wiem jak to liczyli, ale to nieistotne. Mamy swoje zobowiązania, które musimy – jak to się w Polsce mówi – dźwignąć na barki. Bardzo się cieszę, że w zarządzie klubu jest Sebastian Buczak, czyli facet, który na liczbach się zna jak mało kto, jest finansistą i pracuje też na kopalni. Mocno pracujemy, by te zobowiązania rozkładać w czasie i się z nimi uporać. Musimy to zrobić, bo to nie jest tak, że ludzie, którym Górnik coś zalega nagle zapomną, bo jest nowy zarząd. Wszystko przyjmujemy i walczymy, żeby to uregulować. Chciałbym podkreślić też, że kilku zawodników, którzy odeszli, bardzo fajnie się zachowało. Ale nie mogę zdradzić szczegółów, bo to tajemnica.
Chyba każdy wyczyta sobie między wierszami.
Piesio, Matei, Gerson, Hernandez – wielkie brawa dla nich, bo bardzo nam pomogli. Dla mnie jako człowieka poniekąd stąd oznacza to, że to nie byli zwykli najemnicy.
Na ile Górnik jest dziś uzależniony od Bogdanki? Gdyby kopalnia nie wspomogła przed zbliżającym się sezonem, Górnik w zasadzie mógłby się już zawijać.
Z wiceprezesem codziennie jesteśmy na różnych rozmowach, by jakoś te pieniądze pozyskać. Jeśli chodzi o Lubelski Węgiel Bogdanka – kiedyś prezesem kopalni był pan Stachowicz, który od podstaw zrobił ten klub. Zrobił stadion i chciał dać górnikom z jego zakładu jakąś zabawę. Pompowanie pieniędzy doprowadziło do tego, że w końcu awansowaliśmy do Ekstraklasy. Apetyt rósł, pieniędzy było coraz więcej. Bogdanka jest od początku związana z Górnikiem, to już prawie 40 lat. To byłby kataklizm, gdyby nasz strategiczny sponsor odszedł. Marzę o tym, by zawsze klub funkcjonował w taki sposób, żeby pokazywać szefostwu Bogdanki, że potrafimy, że możemy, by ludzie rządzący Bogdanką mieli takie przeświadczenie, że: fajnie to robią, dalej ich będziemy wspierać. Chcę walczyć też o wzmocnienie naszego klubowego DNA. Chodzi mi przede wszystkim o to, by każdy kolejny trener, który tu przyjdzie – chociaż trenerowi Kafarskiemu życzę, by pracował jak najdłużej – musiał przyjąć naszą filozofię. A ta filozofia to budowanie solidnego klubu na bardzo dobrej akademii piłkarskiej. Nie chcę być zbyt dużym optymistą i mówić, że chcemy by za dwa lata grali sami wychowankowie, bo to niemożliwe. Chcemy, by za rok 3-4 naszych chłopaków dostało szanse w pierwszym zespole. Chcę jako prezes klubu coś po sobie zostawić, bo prezesem się nie rodzi, prezesem się bywa, nadejdzie taki moment, że będę musiał stąd odejść. Źle się czuję patrząc na to, że Paweł Jaroszyński podpisał w tym tygodniu kontakt z Chievo Werona. Oczywiście gratuluję Pawłowi awansu sportowego. Jego ojciec był tutaj piłkarzem, Paweł też grał tu przez moment, niebawem podpiszemy swoją drogą kontrakt z jego bratem. Dlaczego Górnik nie miałby dostać tych pieniędzy, które dostała Cracovia? Coś de facto i tak dostaniemy, ale mogłoby to wyglądać dużo inaczej.
Punktem honoru będzie dla prezesa, ulubieńca trybun, odbudowanie relacji z kibicami? Zostały one kompletnie zburzone.
Zawsze powtarzałem, że piłka nożna to nie stukanie lampką wina w przerwie meczu. To smród szatni, śmierdzące skarpety, wkurzony trener, który krzyczy, wkurzeni zawodnicy i na końcu albo radość z kibicami albo wspólne wylewanie łez. Przyjeżdżając do Górnika bardzo szybko złapałem kontakt z kibicami. Zauważyli, że nie byłem wybitnym piłkarzem, raczej zawodnik średniej klasy, ale z każdym treningiem potrafiłem docenić, że w końcu trafiłem do dobrze zorganizowanego klubu i dawałem z siebie sto procent. Ludzie z kopalni pracują bardzo ciężko i potrafili docenić to, co robię na boisku. Nie ukrywam, że jestem związany z tym miastem. Chciałbym, by znowu stadion Łęcznej tętnił życiem, by znowu była moda na Górnika. Jeden z kibiców kiedyś bardzo fajnie mi powiedział: musimy dojść do sytuacji, żeby kasjerka ze Stokrotki wiedziała, że w sobotę gra Górnik. Nie musi iść na ten mecz, ale chociaż musi o nim wiedzieć. To już będzie dużo.
Padnie z ust prezesa deklaracja, że Górnik wróci na swój stadion?
Jesteśmy na najlepszej drodze, by tak było. Wiemy, że Górnik Łęczna zeszły rok grał na Arenie Lublin, ale nie lubię mówić o przeszłości. To już jest za nami. Teraz czas na to co przed nami. Chcę, by ten stadion tętnił życiem, by rodzice z dzieciakami przyjeżdżali. Chcę, by cała Lubelszczyzna utożsamiała się z nami. Chcę przypomnieć mieszkańcom Łęcznej, że to ich klub, z którego może być dumna cała Lubelszczyzna.
Co się czuje, gdy ogląda się mecz przy dwóch tysiącach przypadkowych kibiców?
Byłem na każdym meczu w Lublinie. Co czułem? Smuciło mnie to z tego względu, że ja związałem swoje życie sportowe z Łęczną. Wszystkie dobre mecze i złe mecze grałem w Łęcznej. Moim zdaniem niektóre mecze wygrywaliśmy dlatego, że kibice nam pomagali. Nieśli nas. Graliśmy razem. Ludzie w Lublinie złapali bakcyla, ale nie wyglądało to tak, jak powinno. W Anglii na czwartoligowe zespoły przychodzą komplety widzów i dudni cały stadion. Piłka nie musi być na najwyższym poziomie, ale ludzie muszą nią żyć. Gdy coś nie idzie na boisku, często to kibice przepychają wynik. Sam zresztą kiedyś prowadziłem doping na stadionie Górnika. Akurat pauzowałem za żółte kartki i z marketingu poszedł pomysł, ludzie ze środowiska też na to przystały.
Dla obcokrajowca chyba najwyższa forma docenienia przez kibiców.
Dla mnie to naturalne środowisko. Wychowywałem się w Belgradzie i na stadionie Cvernej Zvezdy Belgrad, gdzie przebywałem zawsze na młynie. Fajne przeżycie, tym bardziej, że jestem normalnym człowiekiem, zawsze chcę mieć dobry kontakt z ludźmi. Teraz też nie będzie tak, że skoro zostałem prezesem, będę patrzył z góry.
Co ma w sobie Łęczna, że potrafi zakochać się w niej człowiek, który większość życia spędził w Belgradzie?
Serce, duszę, ludzi, którzy bardzo mocno pracują, by wyżywić swoją rodzinę. Każdy każdego zna. Przeskok był ogromny, bo Belgrad ma 2,5 miliona mieszkańców, a Łęczna… 25 tysięcy. Nawet trener Smuda, który też przyjechał z dużego miasta powtarzał ostatnio: – Ale tu dobrze! Każdy każdego zna, każdy coś ci powie, nakrzyczy na kogoś, pobije się z kimś. Zauroczyło mnie to. No i piłkarsko zastałem bardzo dobre warunki do treningu, organizację, do czego nie byłem przyzwyczajony.
Sytuacja w klubie zmusi, by pomyśleć o roli grającego prezesa?
Dużo osób mówi o tym, że sytuacja kadrowa taka jaka jest. Spokojnie, pracujemy nad tym, by tę kadrę dopiąć i by znalazło się w niej miejsce dla naszych wychowanków. Cały czas będę przypominał Górnik Zabrze, gdzie zostało trzech zawodników z ostatniego meczu w Ekstraklasie, reszta to młodzi i dwóch Hiszpanów. To dobra droga. Nie chcę dawać obietnic, że Łęczna awansuje, ale to jest dobra droga, bo też chcemy postawić na naszych młodych chłopaków. Natomiast co do wznowienia kariery – absolutne nie, teraz jest czas na młodszych, mi zdrowie nie pozwala, choc lubię czasem pobiegać po orliku.
Na koniec szalenie ważna sprawa – jak w świetle transferu Neymara do PSG i nadchodzącej oferty z Barcelony za Grzegorza Bonina zachowa się Górnik Łęczna?
Neymar nie pójdzie do PSG, nie wierzę, że to zrobi. Chcielibyśmy, żeby Grzegorz Bonin był tyle wart, niestety nie jest. Może gdyby urodził się na Copacabanie…
Jest wart minimalnie mniej wyłącznie przez wiek.
Chcemy, by młodzież, która przychodzi miała się na kim wzorować, dlatego przedłużyliśmy kontrakt z Boninem do 2018. To bardzo ważna postać w drużynie i w szatni i jeśli chodzi o walory piłkarskie. Nie zamierzamy go sprzedawać.
źródło: weszło.com